poniedziałek, 30 listopada 2015

Teatrzyk cieni

Mila z wielką niecierpliwością oczekiwała adwentu. Oznaczało to dla niej rozpoczęcie otwierania kolejnych domków w kalendarzu adwentowym. 
Nasz tegoroczny kalendarz to ten sam, który zrobiłam rok temu (Tutaj). Tak bardzo podobał się Emilce, że już wtedy zażyczyła sobie, że w tym roku ma być taki sam. I jest - ten sam.
Tylko z jednym domkiem więcej.


W niedzielę Mila w końcu się doczekała - mogła otworzyć domek. Prezenciku nie było (nie do wszystkich wkładam), a na karteczce z zadaniem napisane było: "Teatrzyk cieni".


No to do dzieła:
W roli głównej wystąpić miała nasza baletnica (o jej powstaniu było Tutaj).
Z tekturki zrobiłyśmy pozostałe postacie. Jeszcze bez żadnej koncepcji na fabułę, dlatego dopiero potem okazało się, że kot się nie przydał, za to naprędce dorabiałam konia :-)


Spektakl zaplanowany został na godzinę 17:00. Tata otrzymał starannie wykonane zaproszenie (przepiękne i zrobione bez żadnego mojego udziału) oraz zostało mu zasugerowane zakupienie biletu w kasie.
Zaczęłyśmy z lekką obsuwą, co jednak nikomu nie przeszkadzało. 
Kurtyna w górę:

Ja byłam mamą i tatą, a Emilka córeczką.



Rodzice kupili córeczce kucyka - w tej roli również Emilka.


Który, po wypowiedzeniu przez dziewczynkę zaklęcia, zamieniał się w jednorożca...


 ...umiejącego szybować wysoko nad ziemią.



 Na początku dziewczynka i kucyk trzymali wszystko w tajemnicy.


Ale potem postanowili wyjawić prawdę rodzicom.
I od tej pory wszyscy mogli szybować w powietrzu.


Kurtyna.
Oklaski.

:-)



czwartek, 26 listopada 2015

Papierowe ubieranki

Dzisiaj przypomniałam sobie, jak to było, gdy ja byłam w wieku Mili. 
Lalki Barbie dostępne były jedynie w Pewexie. O lalkach Evi czy Polly nawet się nie śniło. Jedyne dostępne dla zwykłych śmiertelników lalki miały nieokreśloną płeć i nieokreślony wiek - ni to dzieci, ni to dorosłe, z dużymi głowami i obowiązkowo krótkimi włosami w obowiązkowo szarym kolorze.
Trzeba było sobie jakoś radzić.
My z siostrą radziłyśmy sobie papierowymi laleczkami i papierowymi ubrankami :-)

Dzisiaj postanowiłam pokazać Mili, jak bawiłam się będąc dziewczynką. 
Laleczki miałyśmy właściwie gotowe - wycięłyśmy je z zużytej książki naklejkowej.  
Co dalej? To proste - trzeba odrysować na kartce tułów postaci i na tym naszkicować kontur sukienki.


Wyciąć, nie zapominając o wypustkach na ramionach i w pasie.


Pokolorować.


Stroje szyją się bardzo szybko :-)


I można już ubierać i przebierać. Nieźle się prezentują, nieprawdaż?


"Mamusiu - ale się fajnie bawiłaś jak byłaś mała!"
:-)



poniedziałek, 16 listopada 2015

Książeczka sensoryczna

Gdy Maciuś miał 4 miesiące lubił międlić sobie w rączkach coś miękkiego. Pomyślałam, że warto to wykorzystać do pobudzania sensorów dotyku.
Wyciągnęłam z garderoby siatę ze szmatkami (w moim domu nic się nie marnuje) i wybrałam takie, które wydały mi się ciekawe pod względem faktury a także koloru.
Okazało się, że w swoich zasobach mam materiały różnej maści: śliskie, sztywne, lejące, kosmate, błyszczące, wzorzyste.

Powycinałam z nich kwadraty, odpowiadające wielkością podkładce pod kubek. 


Żeby się nie strzępiło, obrzuciłam brzegi na maszynie do szycia (sprzęt nader rzadko używany przeze mnie).
Ponieważ wyszło tego sporo, postanowiłam uszyć trzy książeczki, zamiast jednej grubej. Pogrupowałam tkaniny tak, aby w każdej książeczce znalazły się różnorodne.

Układając kolejność "stron" również dbałam o to, żeby materiały wywołujące różne wrażenia dotykowe i wzrokowe nie znajdowały się obok siebie.


Tym sposobem wyszły trzy książeczki. Jedna powędrowała do pudła przy macie do zabawy, druga do pudła w sypialni, gdzie Maciuś też często się bawi, a trzecia do mojej torebki :-)
 

Maciuś podszedł do swoich nowych książeczek z zainteresowaniem. Ogląda, miętoli, smakuje.


Następna książeczka, którą mu zafunduję (jeszcze nie wiem, czy własną pracą, czy wyłożeniem gotówki) będzie tzw. "quiet book", czyli książeczka, przy której można trochę pomanipulować. Ale na to jeszcze mamy trochę czasu :-)



czwartek, 5 listopada 2015

Liściasto

Wczoraj po przedszkolu wybraliśmy się na spacerek po jesienne liście.
W naszym miasteczku nie ma, niestety, parku ani nawet większego skwerku. Poszłyśmy więc na zadrzewione osiedle, gdzie miałam nadzieję nazbierać wielobarwnych liści. Nie doceniłam jednak służb porządkowych.... Wszystko pięknie wygrabione :-(
W końcu udało nam się znaleźć kawałek nietknięty grabiami. Większego wyboru nie było - kasztanowiec i klon. 

 

Zebrałyśmy, co było i wróciłyśmy do domu. 

Najpiękniejsze te nasze liście nie były, ale nadawały się do mojego projektu. A był on "zainspirowany" działaniami dziewczyn z bloga W biegu pisane... :-)
 


Do naszego planu potrzebowałyśmy jeszcze kawałka tektury i kleju.

Na kartonie odrysowałyśmy kółka.
Ja je wycięłam.


Następnie tekturki smarowałyśmy klejem (jak zawsze niezastąpiony CR, kupowany w kilogramowych butlach) i naklejałyśmy na nie liście.



Jeszcze tylko małe Upsss.... - jak to ze sobą połączyć??

I co nam powstało? Ano taki kapelusz:



Nie mogłam się doczekać, kiedy klej wyschnie, żeby móc zrobić zdjęcie Emilce w jesiennej aranżacji. Gdy to w końcu nastąpiło, myślałam, że ugotuję się ze złości - za mały! Nijak nie dało się go naciągnąć na głowę. Jak ja to mierzyłam??? Bo przecież mierzyłam, zakładałam jej na głowę, zaznaczałam miejsce sklejenia itp. Coś schrzaniłam :-( 

Ale i tak chce wziąć do przedszkola, żeby "się pochwalić" :-)



środa, 4 listopada 2015

Drewniany walec

Było już o buteleczce, wspomagającej pełzanie (o Tutaj)
Dzisiaj o kolejnym gadżecie, który ma to samo zadanie.
Tym razem nie DIY, ale też jest pewien pomysł.

Drewniany walec z dzwoneczkiem.



Turla się, dzwoniąc delikatnie.
Jak ucieknie, trzeba podpełznąć, żeby złapać. Upolować łatwiej, niż buteleczkę, bo tamta gładka i ciężkawa, a walec leciutki i ma szczebelki, o które łatwo paluszki zaczepić.



Jak już się chwyci, to można oglądać i potrząsać, żeby dzwoniło.


O wykorzystaniu receptorów znajdujących się w buzi wspominać nie muszę....


A teraz ten obiecany pomysł.
Jak wiadomo, drewniane zabawki są fajne, ale drogie. 
Ten walec kupiłam w internetowym sklepie dla zwierząt za całe 3,50 :-)
Wymagał drobnych poprawek papierem ściernym, ale za to jest z surowego drewna i nie muszę się zastanawiać nad jego ewentualną toksycznością.

Polecam wszystkim pełzakom :-)


 

niedziela, 1 listopada 2015

Czytanie Maciusia

Od kiedy zacząć czytać dziecku?

Mila dostała swoją pierwsza książeczkę w siódmym miesiącu (okazją były imieniny). Szczerze mówiąc powątpiewałam trochę, czy będzie w stanie skupić się na tekście. Niesłusznie. Mila wysłuchała z wielkim zaciekawieniem i tak zaczęła się wielka miłość, która trwa nieprzerwanie do dziś. Co najmniej raz w miesiącu odwiedzamy bibliotekę, z której wychodzimy z naręczem książek :-)

Będąc w ciąży, zastanawiałam się jakimi sposobami wspierać Emilkę, gdy przestanie już być jedynaczką. Pamiętając jeszcze z jej niemowlęctwa, że w pierwszych miesiącach opieka nad małym dzieckiem sprowadza się do niemal ciągłego karmienia, postanowiłam, że zasadą będzie czytanie jej książek w trakcie pożywiania się Maciusia. Powiem nieskromnie, że lepszego pomysłu mieć nie mogłam. Na porządku dziennym były teksty: "No kiedy znowu będzie karmienie?", "Hurra - karmisz!", "On się chyba jeszcze nie najadł, daj mu drugiego cycusia." :-)
Siłą rzeczy Maciej od początku żywota swego bombardowany był słowem czytanym.
Początkowo zdawał się nie zwracać na to większej uwagi. W miarę dorastania jednak książki Emilki zaczęły go coraz bardziej ciekawić.
  
Lubił patrzeć sobie na kolorową okładkę, a gdy się znudził przerzucał się na oglądanie literek.

 
    

Czas przyszedł w końcu na książeczki dla Maciusia. 
Jeszcze w ciąży myślałam, żeby kupić coś z serii "Oczami maluszka", czyli książeczki z czarno-białymi obrazkami. Ale ponieważ kontrastowych bodźców było u nas sporo, jakoś nie znalazło się miejsce dla tych książeczek. Pewnego więc dnia wyciągnęłam pudło ze starymi książeczkami Emilki i wyjęłam te wszystkie Małe krówki, pieski i traktorki.
I zaczęliśmy czytać.
I okazało się, że czteromiesięczne niemowlę jest w stanie w skupieniu wysłuchać kartonowej książeczki i to nie jednej :-) 
Mało tego - książeczki ratowały nas w różnych sytuacjach, bo chyba nie ma takiego humoru Maciusia, którego nie poprawiłoby czytanie.
W szpitalu Maciuś miał robione inhalacje 2 razy dziennie. Nie muszę chyba mówić, jak ciężko jest utrzymać półroczne dziecko w maseczce na twarzy przez 6 minut.... Czytanie uratowało sprawę. Po wyjściu ze szpitala musiałam robić mu pięć inhalacji dziennie - nie dałoby się bez czytania :-)




Książeczki leżą sobie na macie Maciusia, obok pudła z zabawkami. Założenie miałam takie, żeby nie udostępniać ich do swobodnej zabawy, ale czasem nie mogę się powstrzymać. Gdy tylko zobaczy je na horyzoncie to będzie tyle się wyginał, tyle stękał i tyle się wyciągał, aż ich dosięgnie. I ogląda, przewraca, obraca... Żadna zabawka nie zajmuje go tak bardzo jak książeczki.



Rośnie nam kolejny mól książkowy.
Muszę go zapisać do biblioteki :-)