wtorek, 27 października 2015

Malowanie na szkle

Zastanawiałam się nad jakąś nową techniką plastyczną dla Emilki.

Mamy w piwnicy stertę antyram, które co jakiś czas się  przydają. Ponieważ to DIY Taty Mili sprzed lat, toteż nie jest to żadna pleksa, ale prawdziwe szkło. 

Przypomniały mi się te antyramy, więc przytachałam jedną z piwnicy. Postanowiłam zorganizować malowanie na szkle. 
Żeby było bezpiecznie, okleiłam brzeg taśmą izolacyjną. Następnie wyszukałyśmy z Milą odpowiedni obrazek.
Odpowiedni - czyli wróżkowy. Wróżki cały czas aktualne, chociaż ostatnio jakby lekko wyparte przez Meridę Waleczną :-)

Ale Meridy nie miałyśmy, miałyśmy Cynkę.

Pod szkło podłożyłyśmy obrazek i Mila odrysowała kontur permanentnym markerem.



Potem kontury wypełniała farbami (z dodatkiem mydła w płynie, wtedy farba lepiej rozprowadza się po szkle).

 

Mila malowała bardzo starannie i wychodziło to bardzo fajnie.


Gdy pomalowała wszystko, podłożyłyśmy tło. Nie miałyśmy kolorowej kartki w takim rozmiarze, tło było więc sztukowane. Obowiązkowo musiało się składać z dwóch ulubionych kolorów Emilki - różowego i niebieskiego.


Gotowa antyrama prezentowała się tak dobrze, że jednogłośnie została podjęta decyzja o powieszeniu jej na ścianie.


A to wymagało ode mnie pewnych działań praktycznych, mianowicie przyklejenia do pleców obrazka wieszaków. Najpierw okazało się, że płytę przyłożyłam do szyby złą stroną i wieszaki się nie przykleją. Musiałam przekładać. Na szczęście udało się bez uszczerbku. Szkoda tylko, że wieszaki przykleiłam odwrotnie, czyli tak, że Cynka wisiałaby głową w dół. Wrrrr.... Nie cierpię takich typowo technicznych działań.... Zawsze muszę coś schrzanić.
W końcu jednak udało się okiełznać te wieszaki i Dzwoneczek mógł zawisnąć. I wisi. Nad stolikiem Emilki.
Lubię, jak nam coś ładnego wyjdzie :-)



czwartek, 22 października 2015

Buteleczka

Maciuś jeszcze nie siedzi. Nie możemy się już tego doczekać, z różnych względów: rozszerzania diety (umyśliłam sobie BLW), większych możliwości wykorzystania rączek w zabawie czy w końcu szybszego zdrowienia w przypadku infekcji dróg oddechowych (cały czas walczymy...). Kłębią mi się w głowie pomysły na ciekawe zabaweczki, ale do nich zdałaby się pozycja wertykalna, przynajmniej od pasa w górę :-)

Stwierdziłam jednak, że nie mogę już dłużej czekać. Muszę, po prostu muszę zmajstrować mu coś nowego. 

Swojego czasu nabyłam w Rossmannie małe buteleczki z płynem pod prysznic. Płyn jak płyn, nie on był ważny. Ważne były właśnie buteleczki, bo: proste w formie, zakręcane zwykłą nakrętką, całkowicie przezroczyste i malutkie - akurat do małej rączki.
Zawartość przelałam do innej butelki, i do jednej z małych nasypałam różności - koralików, cekinów różnej maści i brokatu. Dopełniłam wodą z kilkoma kroplami gliceryny.

Wyszło coś takiego, co na zdjęciu wygląda nieciekawie, a w rzeczywistości świetnie :-)


Maciuś był uprzejmy się zainteresować. Turlał sobie, oglądał...


Obowiązkowo ciamkał, wpatrując się w swoje odbicie w lusterku.
 

Buteleczka oprócz tego, że fajnie wygląda, ma jeszcze jeden walor - jak się odturla na większą odległość, to trzeba się trochę powysilać, żeby jej znowu dosięgnąć. A takie ćwiczenia u nas cenne, bo małymi kroczkami zbliżają nas do tej upragnionej pozycji siedzącej :-)


Oczywiście takich buteleczek będzie u nas więcej, ale ... wszystko w swoim czasie :-))




środa, 14 października 2015

Laurka na Dzień Nauczyciela

Mila nie chodzi teraz do przedszkola. Maciuś nie może jeszcze wychodzić na dwór, więc przejażdżki do przedszkola na razie nie wchodzą w grę. Dzisiejszy Dzień Nauczyciela obchodzimy więc w domu, bo tak się składa, że Tata Mili jest nauczycielem. A do tego jeszcze dochodzi fakt, że Mila siedzi w domu już trzeci tydzień (wcześniej sama była chora) i trochę jej się to daje we znaki.

Kilka dni temu Mila dostała od babci worek kasztanów.
Przyznam się, że nie lubię robić kasztanowych ludzików. Nigdy nie lubiłam. Zapałki mi się łamią, wypadają, ludziki się kiwają i przewracają.... Ale żeby nie było, pokazałam Emilce, że można, i zrobiłyśmy kilka stworów-potworów.

 





























Dzisiaj kasztany postanowiłyśmy wykorzystać do zrobienia prezentu dla Taty z okazji Dnia Nauczyciela.
Przygotowałyśmy materiały i narzędzia: tekturkę, pistolet do kleju, kasztany i farby.
 

Do tekturki przykleiłyśmy kasztany. Zrobiłyśmy to z użyciem kleju na gorąco - Emilka bardzo lubi się nim posługiwać.


Wyszedł nam kwiatek. Za łodyżkę posłużył kawałek wikliny, przycięty sekatorem przez Emilkę. Tak jej się spodobało przecinanie, że nagle okazało się, że mamy do dyspozycji jeszcze wiele małych kawałeczków :-) Zrobiłyśmy więc trawkę.



Mila chciała, żeby kwiatek był kolorowy, więc pomalowała kasztany farbami. Musiała nakładać kilka warstw, żeby brązowa barwa kasztanów przestała prześwitywać.


Gotowa laurka przedstawia się tak:


Po powrocie Taty do domu, została mu wręczona. Zdziwienie było ogromne, bo to pierwszy raz, gdy dostał coś od nie-uczniów :-)

A kasztanów to jeszcze nie koniec u nas, bo oczywiście nie zużyłyśmy nawet połowy :-)




wtorek, 6 października 2015

Chustujemy się

To właśnie robimy od trzech dni. Prawie tylko to.

Chusta ratuje mi życie. A tak bez przesady, to ratuje mój kręgosłup.

Od trzech dni jesteśmy w szpitalu. Z Maciusiem. Który to umyślił sobie zachorować na zapalenie płuc :-(
Do zabiegów szpitalnych przywykł szybko - spokojnie trzyma rączkę przy aplikowaniu leków, uważnie wpatruje się w panią pielęgniarkę, podającą mu wziewy przez wielką tubę inhalacyjną, nie wierci się przy sprawdzaniu poziomu natlenienia organizmu. Taki to on już jest.
Ale jednego nie zdzierży - NUDY. A tego ma pod dostatkiem. Mimo, że warunki tutaj niemal jak w Leśnej Górze, to jednak z pustego i Salomon nie naleje. Maciuś ma do dyspozycji łóżeczko, przewijak i moją leżankę. No i mamę. I z tego ostatniego korzysta maksymalnie. A że waży ponad 8 kilo....

Gdy Emilka była mała, dostałam w prezencie chustę elastyczną (trochę o tym Tutaj). Sama ją wybrałam, ale okazała się totalną porażką. Mila była w niej albo ściśnięta jak bandażem, albo zwisała mi na wysokości bioder. Przy Maciusiu postanowiłam więc nabyć chustę tkaną. 
Moja koleżanka jest Doradcą Chustowym, i bardzo mi tu pomogła. Pożyczyła mi dwie chusty i pokazała jak wiązać (a to naprawdę nie to samo, co filmik w internecie).
Dlaczego dwie? 
Bo nie mogłam się zdecydować, co mi się bardziej przyda: chusta kółkowa (świetna do zawiązania dziecka na szybko, również na ulicy) czy zwykła długa, do dłuższego noszenia. Pożyczyłam więc obydwie do wypróbowania.
Całe lato nie mogłam się zdecydować :-)
Na co dzień używałam kółkowej, szczególnie przy okazji wożenia Mili do (i z) przedszkola, lub na szybkich zakupach. Zalety? Przeplata się przez kółka i luźną zakłada na siebie jeszcze w domu. Potem tylko wyjmuje się dziecko z fotelika, wkłada jak do kieszeni i zaciąga - kilka ruchów. Wygoda jak nie wiem co. Ale długo się nie ponosi - po jakimś czasie boli ramię, a mnie dodatkowo noga (kręgosłup się o swoje upomina).



Wiedziałam więc, że długa chusta też mi się przyda.
I rzeczywiście. Opanowałam sposób wiązania na plecach i okazało się to rewelacyjnym wyjściem. Chusta zasponsorowała już niejeden obiad :-) Nie dość, że dziecko zadowolone, bo noszone, nie dość, że dom ogarnięty, bo ręce wolne i z przodu nic nie zawadza, to jeszcze kwestię usypania na drzemki mamy z głowy, bo jak nadchodzi czas to Maciuś zasypia i jeszcze uprzejmie daje się odłożyć :-)


Jak nie noszę, to znęcam się nad chustą wszelakimi sposobami: skręcam i oplatam wokół wezgłowia łóżka:


Zaplatam w warkocz:


I daję córce do ujeżdżania (ostatnio lubi galopować na koniu, jak Merida Waleczna):


Można jeszcze prać, zamrażać, spać i siedzieć na niej i memłać na wszystkie możliwe sposoby. Po co to wszystko? Taką chustę, bawełnianą lub lniano-bawełnianą trzeba "złamać". Czyli, inaczej mówiąc, zmiękczyć. Żeby lepiej się wiązała i lepiej przylegała do ciała. I jak najwięcej nosić. Co w szpitalnych warunkach praktykujemy aż nadto. Nie wiem, jak bym to wytrzymała bez tych zwojów materiału. Jak BYŚMY to wytrzymali. 
Wszystkim chusty polecam. Nie mają wad. Przynajmniej ja nie widzę. Tkane są droższe niż elastyczne, ale tymi ostatnimi naprawdę nie warto sobie zawracać głowy. To oczywiście moje zdania. No i Maćka, którego początkowo próbowałam wciskać do starej, ale on za każdym razem głośno i dobitnie protestował. A w tkaną daje się wiązać bez mrugnięcia.
Ja ostatecznie kupiłam obydwie. Nie dałam rady wybrać jednej :-)  

Pozdrawiamy ze szpitala!