poniedziałek, 10 czerwca 2013

U dziadka

Pojechałyśmy sobie na weekend do dziadka Emilki.
Pogoda miała być ładna, kiszenie się w blokowym mieszkaniu nie było zachęcające.

Mila dzień wcześniej samodzielnie się spakowała - wzięła same niezbędne rzeczy.


A u dziadka - jak to u dziadka - główną rolę odgrywa piaskownica. Własna, najwłaśniejsza piaskownica Emilki, w której nikt nie wyciąga łap po nie swoje łopatki :-)

Postanowiłam urozmaicić zwykłe babki (chyba dla własnej zabawy, bo Mila nie wyglądała na kogoś, kto potrzebuje urozmaicenia...).

Przygotowałam wulkan.
Kiedyś już takowe robiliśmy, ale w warunkach mieszkaniowych - do zobaczenia Tutaj.

Tym razem wulkan miał być bardziej realistyczny.
Co prawda znowu nie utrafiłam z kolorem lawy, bo u dziadka żadna czerwona farbka się nie znalazła. Ani nawet żółta.

By the way - właśnie zamówiłam na allegro barwniki spożywcze, już nie mogę się ich doczekać. Wszyscy piszą o tych barwnikach, że dodali do tego i tamtego, że zapragnęłam i ja mieć,  bo farbki temperowe niekoniecznie dobrze rozprowadzają się w wodzie.

Do rzeczy.
Do butelki wsypałam torebkę sody i tyleż samo mąki. Do kubeczka wlałam ocet.


I poszłam z tym do piaskownicy.
Tam razem z Milą usypałyśmy wielką górę, w którą wkopałyśmy butelkę.


Potem przez lejek wlałyśmy kubek octu.


I było tak:

 
Efekt całkiem zadowalający :-)

Potem Mila bawiła się wulkanem przez pół godziny, wsypując do niego piasku i grzebiąc w nim patykiem.



Jakby ktoś miałby obawy - bardzo łatwo zebrać "lawę", żeby nie zmieszała się z piaskiem. Tworzy się coś w rodzaju powłoki, którą wystarczy zgarnąć czymkolwiek.

Oczywiście Mila nie byłaby sobą, gdyby nie zażyczyła sobie wody. A ja nie byłabym sobą, gdybym jej nie dała :-)

Najpierw błotko było babrane łopatką.


Potem błotko było babrane nóżkami.


 Potem z błotka były tworzone ciekawe formy, rzekłabym:  stalaktytowo-stalagmitowe.


A ponieważ nóżki już i tak brudne, można było zbadać jeszcze inne błotka.





Późniejsze mycie nóżek też było frajdą - samą w sobie.



Po każdym pobycie u dziadka nie mogę odżałować, że mieszkamy w bloku, a Emilka ma na codzień do dyspozycji plac zabaw, na który trzeba z nią pójść i przez dwie godziny siedzieć na ławce  wśród innych rodziców, skazanych na taki sam los.... U dziadka muszę reagować jedynie w przypadku zagrożenia w postaci owada, których Mila (miastowe dziecko) raczej nie toleruje.


Mieć własny ogród - ach!


 

 

10 komentarzy:

  1. my ogrodwi i dziadkowi
    i czasu nam na co dzień brak na to co wy w domu wyprawiacie
    także zawsze coś za coś :)
    fotorelacja wspaniała
    aż człek docenia swoje codzienne błotko :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Doceniać, doceniać!
      Albo zamienić się, zamienić... ;-)

      Usuń
    2. wulkan zrobiony :)
      wszystko nam później octem pachniało
      ale efekt był i dzieci zaczęły usypywać własne
      piany się zebrać nie dało bo dzieci ją przejmowały do swojej zabawy
      inspiruj inspiruj

      Usuń
  2. I ja pisałam o zaletach bycia "wiejskim dzieckiem". Coś, wiem, bo sama nim byłam :) Lecz czy miejsce jest aż tak ważne? Mądry, kreatywny rodzic cuda z dziećmi potrafi robić nawet w kawalerce :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Owszem - cuda z dziećmi można robić wszędzie.
    Ale stałego dostępu świeżego powietrza i takiej ilości zdrowego ruchu, jaką dziecko ma na własnym podwórku w kawalerce nie da się zapewnić. A chciałoby się....

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No to akurat fakt. Właśnie dlatego doceniamy bardzo swoje podwórko i wolność, którą nam daje wiejskie życie :)

      Usuń
  4. To samo marzenie mam i problem. Ja wychowałam sie na wsi i tam rodzice tylko z okna zerkali od czasu do czasu, czy jeszcze żyję i sie ww piasku nie zakopałam po uszy. A z młodym trzeba wyjśc na plac i siedzieć, siedzieć, siedzieć...

    OdpowiedzUsuń
  5. TEż za tym tęsknimy. Korzystamy u innych :) pozdrawiam,

    OdpowiedzUsuń

Wpisz komentarz...