Pogoda miała być ładna, kiszenie się w blokowym mieszkaniu nie było zachęcające.
Mila dzień wcześniej samodzielnie się spakowała - wzięła same niezbędne rzeczy.
A u dziadka - jak to u dziadka - główną rolę odgrywa piaskownica. Własna, najwłaśniejsza piaskownica Emilki, w której nikt nie wyciąga łap po nie swoje łopatki :-)
Postanowiłam urozmaicić zwykłe babki (chyba dla własnej zabawy, bo Mila nie wyglądała na kogoś, kto potrzebuje urozmaicenia...).
Przygotowałam wulkan.
Kiedyś już takowe robiliśmy, ale w warunkach mieszkaniowych - do zobaczenia Tutaj.
Tym razem wulkan miał być bardziej realistyczny.
Co prawda znowu nie utrafiłam z kolorem lawy, bo u dziadka żadna czerwona farbka się nie znalazła. Ani nawet żółta.
By the way - właśnie zamówiłam na allegro barwniki spożywcze, już nie mogę się ich doczekać. Wszyscy piszą o tych barwnikach, że dodali do tego i tamtego, że zapragnęłam i ja mieć, bo farbki temperowe niekoniecznie dobrze rozprowadzają się w wodzie.
Do rzeczy.
Do butelki wsypałam torebkę sody i tyleż samo mąki. Do kubeczka wlałam ocet.
I poszłam z tym do piaskownicy.
Tam razem z Milą usypałyśmy wielką górę, w którą wkopałyśmy butelkę.
Potem przez lejek wlałyśmy kubek octu.
I było tak:
Potem Mila bawiła się wulkanem przez pół godziny, wsypując do niego piasku i grzebiąc w nim patykiem.
Jakby ktoś miałby obawy - bardzo łatwo zebrać "lawę", żeby nie zmieszała się z piaskiem. Tworzy się coś w rodzaju powłoki, którą wystarczy zgarnąć czymkolwiek.
Oczywiście Mila nie byłaby sobą, gdyby nie zażyczyła sobie wody. A ja nie byłabym sobą, gdybym jej nie dała :-)
Najpierw błotko było babrane łopatką.
Potem błotko było babrane nóżkami.
Potem z błotka były tworzone ciekawe formy, rzekłabym: stalaktytowo-stalagmitowe.
A ponieważ nóżki już i tak brudne, można było zbadać jeszcze inne błotka.
Późniejsze mycie nóżek też było frajdą - samą w sobie.
Po każdym pobycie u dziadka nie mogę odżałować, że mieszkamy w bloku, a Emilka ma na codzień do dyspozycji plac zabaw, na który trzeba z nią pójść i przez dwie godziny siedzieć na ławce wśród innych rodziców, skazanych na taki sam los.... U dziadka muszę reagować jedynie w przypadku zagrożenia w postaci owada, których Mila (miastowe dziecko) raczej nie toleruje.
Mieć własny ogród - ach!
my ogrodwi i dziadkowi
OdpowiedzUsuńi czasu nam na co dzień brak na to co wy w domu wyprawiacie
także zawsze coś za coś :)
fotorelacja wspaniała
aż człek docenia swoje codzienne błotko :)
Doceniać, doceniać!
UsuńAlbo zamienić się, zamienić... ;-)
wulkan zrobiony :)
Usuńwszystko nam później octem pachniało
ale efekt był i dzieci zaczęły usypywać własne
piany się zebrać nie dało bo dzieci ją przejmowały do swojej zabawy
inspiruj inspiruj
Będę będę :-)
UsuńI ja pisałam o zaletach bycia "wiejskim dzieckiem". Coś, wiem, bo sama nim byłam :) Lecz czy miejsce jest aż tak ważne? Mądry, kreatywny rodzic cuda z dziećmi potrafi robić nawet w kawalerce :)
OdpowiedzUsuńOwszem - cuda z dziećmi można robić wszędzie.
OdpowiedzUsuńAle stałego dostępu świeżego powietrza i takiej ilości zdrowego ruchu, jaką dziecko ma na własnym podwórku w kawalerce nie da się zapewnić. A chciałoby się....
No to akurat fakt. Właśnie dlatego doceniamy bardzo swoje podwórko i wolność, którą nam daje wiejskie życie :)
UsuńTo samo marzenie mam i problem. Ja wychowałam sie na wsi i tam rodzice tylko z okna zerkali od czasu do czasu, czy jeszcze żyję i sie ww piasku nie zakopałam po uszy. A z młodym trzeba wyjśc na plac i siedzieć, siedzieć, siedzieć...
OdpowiedzUsuńUmi i. - moja bratnia duszo.... ;-)
UsuńTEż za tym tęsknimy. Korzystamy u innych :) pozdrawiam,
OdpowiedzUsuń