wtorek, 25 lutego 2014

Butelka szpiegowska

Zabawę z butelką szpiegowską miałam w głowie już od bardzo dawna - dość często widać ją na innych blogach. 
Ale jakoś nie miałam do niej zapału. Wydawało mi się (bez uzasadnionych podstaw), że nie spodoba się Emilce.
Ale w końcu nasze zasoby kolorowego ryżu mnie skusiły. Szczególnie, że po dwukrotnym odkurzaniu dywanu (kapselek z pojemnika po koperkowej herbatce nie trzyma zbyt mocno) przesypałam go do pękatej, przezroczystej butelki.

Nazbierałam trochę drobiazgów. Musiały być małe albo elastyczne, bo otwór butelki był wąski.
Przedmioty ułożyłam na kartce i sfotografowałam.


Zdjęcie wydrukowałam - w odcieniach szarości, co było dodatkowym utrudnieniem. Niedużym, bo wszystkie przedmioty Mila dobrze zna. A wynikającym z tego, że w domowej drukarce mam tylko czarny tusz :-)

Mila dostała butelkę z poleceniem odnalezienia wszystkich przedmiotów.


Szukała cierpliwie.


Każdy dostrzeżony przedmiot zakreślała w kółeczko na wydrukowanej fotografii. Żeby było wiadomo, co znalezione, a co jeszcze nie.



Bawiła się świetnie, wbrew moim wcześniejszym obawom (a jednak tak dobrze jej nie znam). I potwierdziła, że spostrzegawcza bestia jest.
Po niedługim czasie został do odnalezienia tylko szklany kamyk.


Który nie chciał się znaleźć długi czas. I ja wypatrywałam i też nie widziałam. W końcu zaczęłam odsypywać po trochu ryżu, żeby było łatwiej go dostrzec. Udało się po trzecim odsypaniu.

I spy z butelką okazało się świetną zabawą.

Teraz chodzi mi po głowie pomysł fotografii w dużym formacie, na której jest mnóstwo drobiazgów do odnalezienia. Może być dobrą zabawą w podróży.






poniedziałek, 24 lutego 2014

Wystawa zwierząt

Udałyśmy się dziś na wystawę zwierząt.
Tak jak rok temu - Tutaj.

W tym roku było podobnie - chociaż z pewnymi różnicami.
Doczekałam się (ja!) pająków.


Tak obrzydliwe, że aż fascynujące, nieprawdaż?
Mila była znacznie pocieszona faktem, że pająki znajdowały się w terrariach: "Ale mamusiu - na pewno nie wyjdą?" 
Nie zatrzymymałysmy się przy nich zbyt długo, bo o ile ja mogłabym patrzeć na nie bez końca (to chyba coś w rodzaju transu...), to jednak Mila nie podzielała moich pasji.

Dalej były żółwie - popatrzyłyśmy sobie, jak jeden z nich wcina surówkę. Nie doczekał się jednak zbyt wiele naszej uwagi (pewnie przez tę surówkę) i poszłyśmy dalej.


Małpki się podobały - śmieszne maleństwa. Nie głaskałyśmy jednak - zniechęcał do tego bardzo realistyczny rysunek krwawiącego palca, przyczepiony do klatki (rysunek, nie palec).



Lamy nie sprzedały się najlepiej - po prostu leżały.


Ptactwo domowe zainteresowało Emilkę - ale co w tym dziwnego? Jest dla niej niemal tak samo egzotyczne, jak małpki. Bo nawet u dziadka inwentarza... 



A potem zepsuł się aparat. To znaczy - wyładowały się baterie. 
Dlatego nie zrobiłam zdjęcia wężom, oślicy i jej małemu osiołkowi, wielkim białym królikom (Alicja z Krainy Czarów czy Matrix?), kucykom, myszkom czy fretkom. 
Te ostatnie bardzo Milę zainteresowały, po pierwsze dlatego, że można było je pogłaskać, po drugie dlatego, że to były bezdomne fretki i Mili zrobiło się ich bardzo żal. Wrzuciłyśmy pieniążek do puszki, która miała zasilić konto fundacji opiekującej się bezdomnymi zwierzakami. 
"Strefę dzieci" sprytnie ominęłam. Gdybym chciała zapewnić jej rozrywki typu skakanie na dmuchańcach, to poszłybyśmy do jakiegoś centrum rozrywki takowej.

W sumie ta wystawa zwierząt to nie jest jakaś rewelacja. Ale zawsze to jakiś pomysł na inne spędzenie niedzieli. Poza tym to takie moje badanie, czy ZOO to już w tym roku, czy jeszcze nie.
Wniosek taki, że chyba jeszcze nie. W ZOO nie można głaskać. No chyba, że coś się od czasu mojego dzieciństwa zmieniło.

 


czwartek, 20 lutego 2014

Mustela

A dzisiaj coś nowego - test kosmetyku dla dzieci ;-)

Co jakiś czas dostaję maile z propozycją napisania posta na jakiś temat. Ale z większości z nich nie korzystam, bo nie chcę traktować swojego bloga jako tablicy reklamowej. Podchodzę do niego trochę.... hmmmm... ideowo :-)

A więc test książeczki (jak Tutaj) zrobiłam i opisałam bardzo chętnie, bo to było coś, czym rzeczywiście chciałam się podzielić. Ale czy ja mam coś wspólnego z np. kampanią na temat (nie)palenia...?

Ad rem:
I-Apteka zaproponowała mi przetestowanie kosmetyku dla dzieci firmy Mustela. A że producenta tego kojarzę bardzo dobrze z kremem przeciwko rozstępom (ani milimetra rozstępu po Mili, proszę Państwa!), na propozycję przystałam. 
Miła Pani przysłała mi Stelatopię, czyli krem natłuszczająco-nawilżający, przeznaczony do skóry suchej i atopowej. Mila ma już od dłuższego czasu problem ze skórą na policzkach - łatwo się podrażnia i tylko emolient stosowany dwa razy dziennie nie dopuszcza do zaognienia. Poza tym od jakiegoś czasu na skórze całego ciała występowała jej drobniutka wysypka. Przez kilka dni próbowałam udawać, że niczego nie ma, ale uparła się i nie znikała, więc jednak zaczęłam zastanawiać się, co z tym robić.

Tymczasem otrzymałyśmy Stelatopię (200 ml) i zaczęłyśmy stosowanie po każdej kąpieli.


Mila uwielbia wszelkie smarowidła (kremy, maści itp.) i smaruje się samodzielnie (chociaż ja czuwam, żeby nie zużyła za jednym posiedzeniem połowy opakowania, bo wykazuje wyraźne tendencje w tym właśnie kierunku). Przy pierwszym użyciu Musteli wykrzyknęła: "Ale delikatny krem!" A następnie (gdzieś tak w połowie drugiej nogi) - "Tego kremu wystarczy na dużo!" 

Wtedy uznałam, że dalszy rozwój mojej córki iść powinien w stronę marketingu, bo przejawia w tej dziedzinie znaczne talenta....

Krem rzeczywiście jest delikatny, bardzo łatwo się rozprowadza, konsystencję ma dość rzadką, co pozytywnie wpływa na jego wydajność.

Ale najważniejsze dla mnie było to, jak będzie działał na skórę Emilki. 

Ku mojemu zdziwieniu, po tygodniu smarowania wysypka zniknęła! Jestem uradowana, bo nie byłam zachwycona widmem stosowania jakichś leków do doustnych, żeby się tego pozbyć, albo szukania winnego poprzez stosowanie diety eliminacyjnej.   
Skóra jest gładka i nie czuje się tej "kaszki" pod dłonią.

Ale co do policzków..... pozostaniemy jednak przy poprzednim kremie. Tutaj Stelatopia nie zdała egzaminu. Policzki się zaczerwieniły. Co prawda ich stan i tak był lepszy, niż bez smarowania czymkolwiek, ale czym prędzej powróciłam do sprawdzonego emolientu.
Ale tylko na policzki :-)


poniedziałek, 17 lutego 2014

Strój kotka

"Mila, za co chcesz być przebrana na balu przebierańców?"
"Za kotka!" - padło natychmiastowo.
"Jakiego?"
"Takiego, jak Bonifacy!"

No i zaczęły się poszukiwania. Najpierw inspiracji - tutaj wujek Google okazał się niezastąpiony. Potem środków do wcielenia tej inspiracji w życie. Gotowe przebrania zupełnie mi się nie podobały i postanowiłam stworzyć Milifacego samodzielnie.
Wędrówki po sklepach w końcu uwieńczone zostały sukcesem - nabyłam tiul i kawałek puchatego sznura.
Do tego czarna gumka, drucik, opaska do włosów.

Z tiulu powstała spódniczka tutu. Robi się ją bardzo prosto - bez szycia, ku mojej radości! Tiul tnie się na wąskie paski, które składa się na pół i owiązuje wokół gumki.



 Ogonek - według mojej wizji miał sterczeć do góry. Przydał się więc drucik, który oplotłam puchatym sznurem.


Do opaski przytwierdziłam drucianą konstrukcję, również oplecioną sznurem.
Strój uznałam za gotowy.


Jeszcze tylko pożyczyć od koleżanki czarną bluzeczkę i można zrobić próbę generalną.

Kotek wyszedł wypisz, wymaluj!


Nawet ten prawdziwy prawie dał się oszukać :-)


 Muszę tylko przemyśleć sprawę bluzki - lepiej sprawdziłoby się body, ale nie dysponujemy czarnym... Czy coś takiego, jak barwniki do tkanin (pamiętam z dzieciństwa) to funkcjonuje jeszcze? Bo nasze różowe body, z którego nie zeszły pastele mogłoby przeżyć swoją drugą młodość :-)





niedziela, 16 lutego 2014

Urodzinki

Urodzinki się odbyły - rodzinne spotkanie przy torcie i waflach.

Które, nota bene, miały większe wzięcie niż tort. Za rok chyba wbiję w nie świeczki przed krojeniem, po co mi się męczyć ze zdobieniem tortu, skoro masa krówkowa i powidła załatwiają sprawę :-)

Byli goście, prezenty i balony, a jakże. 
To wszystko w niedzielę, a urodziny wypadały w środę. Tym razem nie dało rady udawać, że urodziny są w niedzielę (jak rok temu), bo w przedszkolu też było fetowanie - nawet z podrzucaniem do góry jubilatki :-)   
Nie było więc odliczania dni, bo nie mogłam się zdecydować, do którego dnia odliczać - faktycznych urodzin, czy przyjęcia. Bo jedno i drugie było oczekiwane z równym entuzjazmem.

W środę, czyli dokładnie w dniu urodzin, przygotowałam dla Mili zabawę - podobną jak rok temu, ale tym razem Mila dostała zadanie do wykonania - musiała znaleźć wszystkie czwórki, które rozkleiłam w mieszkaniu poprzedniego wieczora.
 

 Na drzwiach jej pokoju przykleiłam ramkę, którą miała zapełnić czwórkami.


Chodziła po mieszkaniu i rozglądała się uważnie.
Co jakiś czas słychać było pisk....
 

....i Mila biegła do ramki z kolejną czwórką w ręku.



Po każdej liczenie, ile już jest i ile jeszcze zostało.
 

A gdy już nic nie zostało, oznajmiła: "Mamusiu, ja chcę jeszcze szukać czwórek!"
 
Więc dostała jeszcze :-)


Po czwartej ramce powiedziałam: "Dość. Następne będą piątki za rok." 
Ale już się zastanawiam, jak ten pomysł jeszcze ciekawie wykorzystać, bo zabawę miała przednią :-)

Ja zresztą też, bo zawsze mnie cieszy, jak ją cieszy.


 

sobota, 15 lutego 2014

Książka

Do tej pory nie proponowałam Emilce zadań polegających na rozwiązywaniu łamigłówek na zasadzie: stolik - kartka - długopis. Jakieś takie zbyt szkolarskie mi się to zdawało. Uważałam, że tego typu rzeczy będzie miała w przedszkolu bardzo dużo. 
Ale któregoś dnia wpadła mi w rękę książka z zestawem zadań mających na celu wprowadzenie do nauki matematyki. Skserowałam sobie kilka kartek i dałam Emilce.
Strzał w dziesiątkę. 
Po rozwiązaniu wszystkich za jednym zamachem, jasno wyraziła życzenie: "Mamusiu, chcę jeszcze!".

Dostała więc jeszcze. 
Przy tej zresztą okazji wyszły na jaw umiejętności Mili w zakresie matematyki:
- umie wzrokowo ocenić liczbę elementów do czterech, od pięciu musi już policzyć paluszkiem
- dopełnianie zbiorów elementami do określonej ilości to dla niej bułka z masłem: "Ile jest biedronek?" "Dwie." "Ile ma być?" "Cztery." "Ile trzeba dorysować?" "Dwie." Krótko: pytanie - odpowiedź.

Dlatego mail od pana z wydawnictwa, proponującego mi przetestowanie książeczek tego właśnie typu bardzo mnie ucieszył. Nie mógł chyba przyjść w lepszym momencie.


Otrzymałyśmy dwie książki:



 

Na tapetę poszła ta pierwsza.

Stron ma 80.
A na każdej z nich zadania i wyzwania. Oparte na kanwach kilku popularnych bajek: Kopciuszka, małej Syrenki, Pięknej i Bestii itp.

Mamy więc:

Szukanie różnic na obrazkach:







Labirynty klasyczne:



I połączone z dodatkową trudnością:



Naukę rysowania, polegającą na odwzorowywaniu kolejnych elementów postaci:




Jest też osobna, wyjmowana kartka z szablonami, które można odrysować na odpowiednich kartkach książeczki.



Okładka książeczki jest rozkładana i stanowi pole do szaleństw z naklejkami :-)



Których mamy aż dwie strony.




Chyba każde dziecko lubi naklejki, więc Emilka za jednym posiedzeniem wykorzystała wszystkie :-)






Są też wycinanki i wyklejanki. Dziecko musi wyciąć szablon ubrania, a potem "ubrać" narysowane postacie.








Nie przerobiłyśmy jeszcze całej książeczki. I nie ma na to szans przez najbliższe dni :-) Jest tego naprawdę bardzo dużo.  Są tam jeszcze quizy (prawda/nieprawda), przepisy na babeczki, numeryczne kolorowanki, wycinanki i naklejanki, dużo rysowania i kolorowania, dobieranie w pary, łączenie kropek, gra planszowa... Uffffffff.... wystarczy na długo.... Ale to "długo" będzie przyjemne :-)



Co do kolejnej zaś... zdecydowanie dla starszych dzieci.




Zadania są trudniejsze.

Trzeba na przykład wyszukać słowo wśród liter.



Znać zasady działań matematycznych:



Są tam co prawda zadania, z którymi Mila poradziła sobie, ale z bardzo dużą moja pomocą, a przecież chodzi o dobrą zabawę, a nie osiągnięcie celu za wszelką cenę.



Można tam też znaleźć zadania, które Mila rozwiąże już teraz bez problemu, ale...



...na razie ją odłożymy.
Ale z całą pewnością do niej wrócimy, bo różnorodność zawartych w niej zadań sprawia, że jest naprawdę ciekawa.



Obydwie książeczki wydało wydawnictwo MUZA.





niedziela, 9 lutego 2014

Szycie

Nie cierpię szycia. 
Mam tu na myśli szycie pozbawione kreatywności, czyli: przyszywanie guzików, poprawianie odzieży - skracanie, zwężanie itp. 
A szycie nie cierpi mnie - zawsze jakiś rękaw przyszyje się do pleców, albo kolejny szew zrobi się na "prawej" stronie...
Zawsze odkładam taką robotę, ile tylko się da. Ale w końcu udało mi się zmusić do przyszycia wieszaczka do emilkowej kurteczki, która za nic nie chciała porządnie wisieć w przedszkolu.
Wyjęłam pudło z akcesoriami i zabrałam się za robotę. Oczywiście wszystko było przeciwko mnie. Taka igła na przykład - tak tępa, że prawie nie dało rady wbić jej w materiał. A przecież pochodziła z nowego, nie śmiganego jeszcze kompletu. Przyjrzałam mu się uważnie...

Już od jakiegoś czasu zaproponowanie Mili wprawek krawieckich chodziło po mojej głowie. Ale uważałam, że brakuje mi akcesoriów - na przykład plastikowej igły. I ciągle zapominałam, żeby kupić. Ale teraz stwierdziłam, że Mila musiałaby chyba mieć moce nadprzyrodzone, żeby tymi moimi nowymi igłami sobie jakąś krzywdę zrobić.
Wybrałam więc najgrubszą, nawlekłam kordonek i odnalazłam kawałki tkanin do haftu krzyżykowego, które kiedyś dostałam od babci Mili.

Mila była zachwycona.

I tymi swoimi małymi, sprytnymi paluszkami zaczęła szyć - wszystko zgodnie ze sztuką krawiecką.
 

 
Tak wypadło pierwsze podejście.


A że entuzjazm w niej nie słabł, było również i drugie - tutaj już fachura zupełna... 


No i teraz trochę posmęcę:

To szycie, o którym opowiedziałam miało miejsce już dobrych kilka tygodni temu - jakoś się nie złożyło, żeby wcześniej napisać.
I mimo, że Mili się bardzo podobało, mimo, że szmatki wraz z igłą i nitką włożyłyśmy do jej wielkiej szuflady, stale dostępnej...
Do tej pory nie wróciła do tego. Z powodu - jak myślę - braku czasu. 
No bo kiedy to wszystko? 
I kredki, i farby, i lampki choinkowe, i .....  wszystko, wszystko, wszystko. Przecież i Mikołaj nie popróżnował w tym roku - przyniósł domek dla lalek i furę ubranek. I mozaikę drewnianą mamy, i klocki lego. I kiedy to wszystko? 

Ostatnio trochę mniej podsuwam Mili nowych rzeczy. Bo ona nie ma czasu na to, żeby je "przebawić". A przecież nie chodzi o to, żeby tylko raz...





środa, 5 lutego 2014

Przybornik

Gdzie trzymać kredki? Na stoliku nie ma na nie miejsca, a przecież powinny być pod ręką.
Porozcinałam butelki po szamponach. Które sobie zbieram, a co.
Dziurkaczem zrobiłam dziurki.



 W blat Emilkowego stolika wkręciliśmy wkręty i na nich zawiesiliśmy przyborniki jeden na kredki ołówkowe, drugi na świecowe.


I nareszcie mamy porządek z tymi wiecznie walającymi się kredkami...