W moim domu rodzinnym niezbyt często poruszało się temat uczuć.
Teraz dopiero uczę się otwartości, rozmawiając o uczuciach z Milą.
Mila ma 3 lata i dziewięć miesięcy.
Upadła wczoraj i rozcięła sobie wargę, płynęła krew i bolało. Obydwoje - mama i tata - przytulaliśmy i ocieraliśmy łzy.
Przepełniony współczuciem Tata powiedział w pewnej chwili:
- Ale jesteś nieszczęśliwa.
Mila na to, kapiąc z nosa:
- Nie jestem nieszczęśliwa.
- Nie?
- Nie. Jestem szczęśliwa. Tylko jestem smutna, bo upadłam.
- A dlaczego jesteś szczęśliwa?
- Bo mam oboje rodziców tutaj.
Takie piękne, że aż w gardle ściska....
We wspieraniu rozwoju Mili i Maciusia staramy się stosować ideę Marii Montessori - stwórz dziecku sprzyjające otoczenie i pozwól w nim działać samodzielnie. Proponuj zajęcia, pokazuj możliwości, zapewniaj materiały, ale niczego nie narzucaj, na nic nie nalegaj. Obserwuj, po co dziecko sięga. Słuchaj, o co pyta . . . . . I podążaj za nim.
poniedziałek, 28 października 2013
niedziela, 27 października 2013
Zagroda
Dzisiaj zrobiłyśmy zagrodę dla zwierząt.
Komplet takowych zakupiłam. Okazuje się zresztą, że nie tak łatwo jest kupić komplet zwierząt gospodarskich. Królują zwierzęta dzikie i dinozaury. Ale po odwiedzeniu kilku sklepów udało się.
Najpierw zrobiłyśmy masę solną.
Mila odmierzała mąkę.
Mieszali i ugniatali razem z bratem.
Komplet zwierzątek czekał cierpliwie na swój dom.
Mila wałkowała masę.
Po rozwałkowaniu wyłożyłyśmy nią dno tekturowego pudełka.
Tym samym uzyskałyśmy podłoże, na którym mogłyśmy zacząć działać (pomysł jak Tutaj).
Działanie zaczęłyśmy od wykałaczek przekrojonych na pół.
Mila ułożyła płotek.
Który stał się zagrodą dla kozy.
Zrobiłyśmy też trochę brązowej masy.
Która stała się błotkiem dla świnek.
Mila pokolorowała kawałek rolki po papierze toaletowym.
Który stał się budą dla pieska.
Owieczki też znalazły schronienie.
Krówkom zrobiłyśmy ogrodzenie, żeby miały swoje miejsce.
Konie piły wodę (niebieska masa też się przydała).
Córeczka czekała cierpliwie, aż jej mama nasyci pragnienie.
Kurki znalazły kącik dla siebie przy trawce.
W naszej zagrodzie stoi też ul - oczywiście pod drzewem, żeby pszczółki miały blisko.
Cała zagroda wygląda tak (choć zdjęcie zrobione jeszcze przed pewnymi działaniami):
W rzeczywistości wygląda ciekawiej.
Nasza zagroda wyszła po prostu super!
Komplet takowych zakupiłam. Okazuje się zresztą, że nie tak łatwo jest kupić komplet zwierząt gospodarskich. Królują zwierzęta dzikie i dinozaury. Ale po odwiedzeniu kilku sklepów udało się.
Najpierw zrobiłyśmy masę solną.
Mila odmierzała mąkę.
Mieszali i ugniatali razem z bratem.
Komplet zwierzątek czekał cierpliwie na swój dom.
Mila wałkowała masę.
Po rozwałkowaniu wyłożyłyśmy nią dno tekturowego pudełka.
Tym samym uzyskałyśmy podłoże, na którym mogłyśmy zacząć działać (pomysł jak Tutaj).
Działanie zaczęłyśmy od wykałaczek przekrojonych na pół.
Mila ułożyła płotek.
Który stał się zagrodą dla kozy.
Zrobiłyśmy też trochę brązowej masy.
Która stała się błotkiem dla świnek.
Mila pokolorowała kawałek rolki po papierze toaletowym.
Który stał się budą dla pieska.
Owieczki też znalazły schronienie.
Krówkom zrobiłyśmy ogrodzenie, żeby miały swoje miejsce.
Konie piły wodę (niebieska masa też się przydała).
Córeczka czekała cierpliwie, aż jej mama nasyci pragnienie.
Kurki znalazły kącik dla siebie przy trawce.
W naszej zagrodzie stoi też ul - oczywiście pod drzewem, żeby pszczółki miały blisko.
Cała zagroda wygląda tak (choć zdjęcie zrobione jeszcze przed pewnymi działaniami):
W rzeczywistości wygląda ciekawiej.
Nasza zagroda wyszła po prostu super!
środa, 23 października 2013
Trąbka
Zrobiłyśmy trąbkę.
Tak się to przynajmniej nazywało roboczo i nazwa się przyjęła.
A to było tak:
Mila dostała od babci książkę.
Jest w niej rozdział o instrumentach muzycznych, które można zrobić samemu.
Pokusiłam się na zrobienie mirlitonu.
Nazwa śliczna, a co oznacza?
Jest to wspólna nazwa instrumentów, które zmieniają głos osoby grającej.
Do naszego mirlitonu potrzebne było niewiele rzeczy:
papierowa tuba (po ręcznikach papierowych świetnie się nadaje)
kawałek papieru (u nas był śniadaniowy)
gumka recepturka
Tuba została oklejona kolorową taśmą i naklejkami.
Papier został ozdobiony wzorkami z użyciem mazaków dmuchanych.
Papier nałożyłyśmy na końcówkę tuby i przymocowałyśmy gumką.
Gdy do tuby nuci się melodię, papier drży i zniekształca głos.
Nie minęło pięć minut, jak pożałowałam, że wpadłam na ten pomysł.
Dlaczego?
Sami zróbcie, to zobaczycie.... ;-)
Tak się to przynajmniej nazywało roboczo i nazwa się przyjęła.
A to było tak:
Mila dostała od babci książkę.
Jest w niej rozdział o instrumentach muzycznych, które można zrobić samemu.
Pokusiłam się na zrobienie mirlitonu.
Nazwa śliczna, a co oznacza?
Jest to wspólna nazwa instrumentów, które zmieniają głos osoby grającej.
Do naszego mirlitonu potrzebne było niewiele rzeczy:
papierowa tuba (po ręcznikach papierowych świetnie się nadaje)
kawałek papieru (u nas był śniadaniowy)
gumka recepturka
Tuba została oklejona kolorową taśmą i naklejkami.
Papier został ozdobiony wzorkami z użyciem mazaków dmuchanych.
Papier nałożyłyśmy na końcówkę tuby i przymocowałyśmy gumką.
Gdy do tuby nuci się melodię, papier drży i zniekształca głos.
Nie minęło pięć minut, jak pożałowałam, że wpadłam na ten pomysł.
Dlaczego?
Sami zróbcie, to zobaczycie.... ;-)
sobota, 19 października 2013
Bączki
Córka wypatrzyła w szufladzie cyrkiel. Taki z prawdziwego zdarzenia, jak te 25 lat temu... :-)
Oczywiście pojawiły się pytania: a co to, a po co, a dlaczego, a mogę...?
No pewnie, że może. Oczywiście pod pewną kontrolą, bo jednak wizja cyrkla wbitego w oko jakoś nie dawała mi spokoju....
Naszykowałyśmy:
rzeczony cyrkiel
ołówek
mazaki
nożyczki
tekturę
wykałaczkę
Mila rysowała kółeczka cyrklem, wycinała (poprawiłam co nieco, bo obawiałam się, że pewne nierówności będą potem miały wpływ - teraz żałuję, bo może by nie miały, a za to Mila miałaby większą satysfakcję z samodzielnie zrobionej roboty) i mazakami malowała wzorki.
Wzorki ewaluowały... :-)
Mila po raz kolejny mogła się przekonać, że żółty i niebieski dają zielony.
A czerwony i żółty - pomarańczowy.
Mieszanie kolorów na bączkach było fajne :-)
Oczywiście pojawiły się pytania: a co to, a po co, a dlaczego, a mogę...?
No pewnie, że może. Oczywiście pod pewną kontrolą, bo jednak wizja cyrkla wbitego w oko jakoś nie dawała mi spokoju....
Naszykowałyśmy:
rzeczony cyrkiel
ołówek
mazaki
nożyczki
tekturę
wykałaczkę
Mila rysowała kółeczka cyrklem, wycinała (poprawiłam co nieco, bo obawiałam się, że pewne nierówności będą potem miały wpływ - teraz żałuję, bo może by nie miały, a za to Mila miałaby większą satysfakcję z samodzielnie zrobionej roboty) i mazakami malowała wzorki.
Wzorki ewaluowały... :-)
Mila po raz kolejny mogła się przekonać, że żółty i niebieski dają zielony.
A czerwony i żółty - pomarańczowy.
Mieszanie kolorów na bączkach było fajne :-)
wtorek, 15 października 2013
Sól
Kolejny sypki materiał, który może posłużyć do fajnej zabawy.
Żeby było ciekawiej, zrobiłyśmy kolorową.
A żeby było jeszcze ciekawiej, to nie użyłyśmy spożywczych barwników. Tylko kredy. Takiej, którą się na chodnikach rysuje, tak jak Tutaj.
Na blachę z porowatym dnem wysypałam sól a Mili dałam kredę.
Pisała sobie nią po dnie, rysowała, kreda się ścierała, a sól nabierała koloru.
Napełniłyśmy tym sposobem kilka miseczek. Ostatnią porcją Mila dość długo się bawiła, przesypując, przesiewając, posypując...
Potem nastąpiła zabawa kilkoma kolorami naraz. Z użyciem lejka i łopatki napełniłyśmy słoiczek tęczą:
Gdy już przesypywanie się znudziło, zrobiłyśmy obrazek.
Na niebieskiej kartce odrysowałyśmy kształty, używając foremek do ciasteczek.
Potem Mila wypełniała kształty klejem....
A następnie posypywała solą.
Wyszedł tym sposobem nocny pejzaż :-)
Gdy był już skończony, został odłożony do wyschnięcia, a Mila dostała do zabawy wodę. Obserwacja, jak zmienia się sól pod wpływem wody zajęła ją na dłuższą chwilę.
A ciapanie się w mokrej soli jeszcze dłuższą :-)
Wrażenia dotykowe z kolejną paciają zaliczone :-)
Żeby było ciekawiej, zrobiłyśmy kolorową.
A żeby było jeszcze ciekawiej, to nie użyłyśmy spożywczych barwników. Tylko kredy. Takiej, którą się na chodnikach rysuje, tak jak Tutaj.
Na blachę z porowatym dnem wysypałam sól a Mili dałam kredę.
Pisała sobie nią po dnie, rysowała, kreda się ścierała, a sól nabierała koloru.
Napełniłyśmy tym sposobem kilka miseczek. Ostatnią porcją Mila dość długo się bawiła, przesypując, przesiewając, posypując...
Potem nastąpiła zabawa kilkoma kolorami naraz. Z użyciem lejka i łopatki napełniłyśmy słoiczek tęczą:
Gdy już przesypywanie się znudziło, zrobiłyśmy obrazek.
Na niebieskiej kartce odrysowałyśmy kształty, używając foremek do ciasteczek.
Potem Mila wypełniała kształty klejem....
A następnie posypywała solą.
Wyszedł tym sposobem nocny pejzaż :-)
Gdy był już skończony, został odłożony do wyschnięcia, a Mila dostała do zabawy wodę. Obserwacja, jak zmienia się sól pod wpływem wody zajęła ją na dłuższą chwilę.
A ciapanie się w mokrej soli jeszcze dłuższą :-)
Wrażenia dotykowe z kolejną paciają zaliczone :-)
niedziela, 13 października 2013
Parówki
Wszyscy to wiedzą - są strasznie niezdrowe. No świństwo, po prostu.
Tłuste, nafaszerowane barwnikami i polepszaczami, które mają spowodować, że mięso mechanicznie odkostnione będzie smaczne.
No i cóż - jest.
Dlatego wszyscy (w dużym przybliżeniu) czasami je jedzą. A czasami dają też swoim dzieciom.
I ja też. Raz na kilka miesięcy się to zdarza, więc może nie jestem taką najgorszą matką ;-)
Dzisiaj też jadłyśmy. Ale z pewnym urozmaiceniem.
Zobaczyłam u AsiaMi. I bardzo mi się spodobało. Oczywiście wykonanie, bo smak taki tam...
Otóż - parówki kroimy (najlepiej na trzy części) a makaron spaghetti łamiemy (najlepiej na dwie części).
A następnie nakłuwamy.
Nie muszę chyba dodawać, że nakłuwanie było super zabawą.
Powstawały np. samoloty:
Takie powędrowały do garnka z wodą. Miałam wątpliwości, czy parówki nie rozpadną się przy tak długim czasie gotowania.
Ale nie rozpadły się. To pewnie zależy od jakości parówek, my staramy się kupować nie te najgorsze (jeśli w ogóle w przypadku parówek można mówić o takim stopniowaniu).
Po wyjęciu z wody prezentowały się tak:
Albo tak:
Taki pająk też był:
Mila zjadła tych parówek trzy razy więcej, niż zazwyczaj, gdy podane są w zwykłej formie.
Dla zachowania równowagi zdrowotnej - dodatkiem był chlebek na zakwasie naszego domowego wypieku ;-)
Tłuste, nafaszerowane barwnikami i polepszaczami, które mają spowodować, że mięso mechanicznie odkostnione będzie smaczne.
No i cóż - jest.
Dlatego wszyscy (w dużym przybliżeniu) czasami je jedzą. A czasami dają też swoim dzieciom.
I ja też. Raz na kilka miesięcy się to zdarza, więc może nie jestem taką najgorszą matką ;-)
Dzisiaj też jadłyśmy. Ale z pewnym urozmaiceniem.
Zobaczyłam u AsiaMi. I bardzo mi się spodobało. Oczywiście wykonanie, bo smak taki tam...
Otóż - parówki kroimy (najlepiej na trzy części) a makaron spaghetti łamiemy (najlepiej na dwie części).
A następnie nakłuwamy.
Nie muszę chyba dodawać, że nakłuwanie było super zabawą.
Powstawały np. samoloty:
Takie powędrowały do garnka z wodą. Miałam wątpliwości, czy parówki nie rozpadną się przy tak długim czasie gotowania.
Ale nie rozpadły się. To pewnie zależy od jakości parówek, my staramy się kupować nie te najgorsze (jeśli w ogóle w przypadku parówek można mówić o takim stopniowaniu).
Po wyjęciu z wody prezentowały się tak:
Albo tak:
to właśnie Milowy samolot |
Mila zjadła tych parówek trzy razy więcej, niż zazwyczaj, gdy podane są w zwykłej formie.
Dla zachowania równowagi zdrowotnej - dodatkiem był chlebek na zakwasie naszego domowego wypieku ;-)
środa, 9 października 2013
Jabłuszka
Mila zaczęła jeść jabłka!
Wielkie rzeczy! - wydać by się mogło.
A żebyście wiedzieli, że wielkie. Mila od zawsze nie znosi owoców i warzyw. Surowych. Na kilometr wyczuje surowiznę i nie tknie.
Aż tu nagle Tata Mili wpadł na genialny pomysł!
Zaznaczyć tu muszę, że Mila uwielbia czekoladę. Najbardziej w postaci kremu nutellopodobnego. Czasem to się zastanawiam, czy nie sprzedałaby mnie za kubek takiej czekolady. I nie dodała ojca w gratisie....
Tata pokroił jabłuszko na grube plasterki, poddał obróbce termicznej w mikrofalce, a następnie pociapał kremem czekoladowym. Na ciepłym dobrze się roztapia, wiec wystarczy jej malutko (inaczej bym się czepiała, że skórka za wyprawkę). I dziecko od tamtej pory domaga się jabłka codziennie i samo się z tego śmieje. Drobnymi kroczkami może dojdziemy za lat kilka do zjadania surowego....
Jakby nie było, ta okoliczność domagała się podkreślenia przez jakieś rękodzieło.
Padło na masę solną.
O której już kiedyś pisałam, m.in. Tutaj.
Wymieszałam masę, z większą ilością mąki, niż jest w standardowym przepisie.
Dodałam czerwonego barwnika. Nie rozpuściłam go w wodzie, tylko dodałam do gotowej masy. To spowodowało, że nie uzyskałam jednolitej barwy, ale taką zbliżoną do naturalnych jabłek.
Ulepiłyśmy kule z czerwonej masy. Z części o naturalnej barwie (odłożonej wcześniej) Mila zrobiła wałeczki. A po co, to na razie tajemnica :-)
Jabłuszka dostały koconki (ciekawe, jak w innych stronach nazywa się te łodyżki) z patyczków.
Mila wydrążyła otwory.
Wałeczki pomalowałyśmy farbami, używając do tego celu patyczków do uszu. Okazało się to dobrym sposobem - Mili dużo łatwiej niż pędzelkiem malowało się wzorki.
Tym sposobem powstały nam robaczki, które zamieszkały w naszych jabłuszkach.
A jabłuszka doczekały się jeszcze listków z rafii.
Jak myśli, że nie patrzę, to ukradkiem je liże :-)
Wielkie rzeczy! - wydać by się mogło.
A żebyście wiedzieli, że wielkie. Mila od zawsze nie znosi owoców i warzyw. Surowych. Na kilometr wyczuje surowiznę i nie tknie.
Aż tu nagle Tata Mili wpadł na genialny pomysł!
Zaznaczyć tu muszę, że Mila uwielbia czekoladę. Najbardziej w postaci kremu nutellopodobnego. Czasem to się zastanawiam, czy nie sprzedałaby mnie za kubek takiej czekolady. I nie dodała ojca w gratisie....
Tata pokroił jabłuszko na grube plasterki, poddał obróbce termicznej w mikrofalce, a następnie pociapał kremem czekoladowym. Na ciepłym dobrze się roztapia, wiec wystarczy jej malutko (inaczej bym się czepiała, że skórka za wyprawkę). I dziecko od tamtej pory domaga się jabłka codziennie i samo się z tego śmieje. Drobnymi kroczkami może dojdziemy za lat kilka do zjadania surowego....
Jakby nie było, ta okoliczność domagała się podkreślenia przez jakieś rękodzieło.
Padło na masę solną.
O której już kiedyś pisałam, m.in. Tutaj.
Wymieszałam masę, z większą ilością mąki, niż jest w standardowym przepisie.
Dodałam czerwonego barwnika. Nie rozpuściłam go w wodzie, tylko dodałam do gotowej masy. To spowodowało, że nie uzyskałam jednolitej barwy, ale taką zbliżoną do naturalnych jabłek.
Ulepiłyśmy kule z czerwonej masy. Z części o naturalnej barwie (odłożonej wcześniej) Mila zrobiła wałeczki. A po co, to na razie tajemnica :-)
Jabłuszka dostały koconki (ciekawe, jak w innych stronach nazywa się te łodyżki) z patyczków.
Mila wydrążyła otwory.
Wałeczki pomalowałyśmy farbami, używając do tego celu patyczków do uszu. Okazało się to dobrym sposobem - Mili dużo łatwiej niż pędzelkiem malowało się wzorki.
Tym sposobem powstały nam robaczki, które zamieszkały w naszych jabłuszkach.
A jabłuszka doczekały się jeszcze listków z rafii.
Jak myśli, że nie patrzę, to ukradkiem je liże :-)
niedziela, 6 października 2013
Kompetencje
W kwestii przedszkola pojawił się kolejny temat do dyskusji - zajęcia dodatkowe.
Jak zapewne we wszystkich przedszkolach, tak i w naszym na początku był chaos. Nowa ustawa, ogólny bałagan, niedociągnięcia i brak informacji.
Ale trochę czasu minęło, sprawy się unormowały i oto mamy w przedszkolu zajęcia dodatkowe. Kilka rodzajów i wszystkie bezpłatne.
Do wyboru:
angielski, zajęcia taneczne, zajęcia plastyczne, zajęcia teatralne, ruch rozwijający wg Weroniki Sherborne, gimnastyka korekcyjna.
Wystarczy, żebym miała problem.
Od jakiegoś czasu wiedziałam, że wybierzemy dla Mili jakieś zajęcia dodatkowe, może nawet dwa rodzaje (i że angielski nie będzie tu raczej brany pod uwagę).
Ale jak już przyszło do podjęcia decyzji, które.... to zaczął się problem.
Część głosów była za tym, żeby wszystkie. Bo jak za darmo, to czemu nie, skoro wszystkie fajne.
Ale mi coś mówiło, że nie tędy droga. Zajęcia dodatkowe odbywają się z reguły w innej sali, niż Emilkowa, a to dla niej jest bardzo stresujące (zostawanie w innej sali to przeżycie, którego staramy się Mili oszczędzać, ale nie zawsze się udaje). Pani prowadząca - też nowa, nieznana. Poza tym dziecko wybijane jest z jakiegoś swojego rytmu spokojnej zabawy...
Więc co zdecydować?
Tańczyć lubi, farby, kredki itp. lubi, ruch rozwijający fajny, korekcyjna potrzebna...
I w końcu zapytałam Milę.
Powiedziałam jej.
Że są zajęcia dodatkowe. Że w innej sali. Że z różnymi Paniami.
Wytłumaczyłam, na czym poszczególne z nich polegają i co będą (najprawdopodobniej) na nich robić.
I pytałam za każdym razem: "Chciałabyś na coś takiego chodzić?"
I Mila odpowiadała. Za każdym razem się zastanawiała i zadawała dodatkowe pytania.
I wybrała.
Dokładnie te, które i nam wydawały się najodpowiedniejsze.
A starałam się wszystkie najzupełniej obiektywnie jej opisać, niczego nie sugerować.
Zapisałam ją na wybrane przez nią zajęcia. Taneczne i ruch rozwijający. Angielski i tak będzie - wszystkie dzieci na niego chodzą.
Dzieci są kompetentne. Jeśli damy im szansę, potrafią podjąć decyzję. I powinny mieć tę szansę. Stając przed wyborem, dostają możliwość analizowania sytuacji, doszukiwania się związków przyczynowo-skutkowych. Przez to ich postrzeganie staje się bardziej świadome. Podjęta przez nie decyzja nie musi okazać się słuszna. Ale jej konsekwencje będą dodatkowo wzbogacały - zostaną uwzględnione przy kolejnej okazji podejmowania decyzji.
Dzieci umieją słuchać, ich ciekawość świata powoduje, że zadają mnóstwo pytań, a odpowiedzi są dla nich ważne.
Ale dzieci mają też wiele do powiedzenia. I chcą być wysłuchane.
Z uwagą i zapałem.
My staramy się słuchać Mili. A ona jeszcze co jakiś czas potrafi nas zaskoczyć jakąś trafną uwagą czy spostrzeżeniem.
Zawsze uważałam, że nic tak nie wpływa na rozwój dziecka, jak rozmowa z nim. Rozmowa - nie przemawianie do niego. Na przemowy dziecko się zamyka, na rozmowy - jest zawsze otwarte.
Jak zapewne we wszystkich przedszkolach, tak i w naszym na początku był chaos. Nowa ustawa, ogólny bałagan, niedociągnięcia i brak informacji.
Ale trochę czasu minęło, sprawy się unormowały i oto mamy w przedszkolu zajęcia dodatkowe. Kilka rodzajów i wszystkie bezpłatne.
Do wyboru:
angielski, zajęcia taneczne, zajęcia plastyczne, zajęcia teatralne, ruch rozwijający wg Weroniki Sherborne, gimnastyka korekcyjna.
Wystarczy, żebym miała problem.
Od jakiegoś czasu wiedziałam, że wybierzemy dla Mili jakieś zajęcia dodatkowe, może nawet dwa rodzaje (i że angielski nie będzie tu raczej brany pod uwagę).
Ale jak już przyszło do podjęcia decyzji, które.... to zaczął się problem.
Część głosów była za tym, żeby wszystkie. Bo jak za darmo, to czemu nie, skoro wszystkie fajne.
Ale mi coś mówiło, że nie tędy droga. Zajęcia dodatkowe odbywają się z reguły w innej sali, niż Emilkowa, a to dla niej jest bardzo stresujące (zostawanie w innej sali to przeżycie, którego staramy się Mili oszczędzać, ale nie zawsze się udaje). Pani prowadząca - też nowa, nieznana. Poza tym dziecko wybijane jest z jakiegoś swojego rytmu spokojnej zabawy...
Więc co zdecydować?
Tańczyć lubi, farby, kredki itp. lubi, ruch rozwijający fajny, korekcyjna potrzebna...
I w końcu zapytałam Milę.
Powiedziałam jej.
Że są zajęcia dodatkowe. Że w innej sali. Że z różnymi Paniami.
Wytłumaczyłam, na czym poszczególne z nich polegają i co będą (najprawdopodobniej) na nich robić.
I pytałam za każdym razem: "Chciałabyś na coś takiego chodzić?"
I Mila odpowiadała. Za każdym razem się zastanawiała i zadawała dodatkowe pytania.
I wybrała.
Dokładnie te, które i nam wydawały się najodpowiedniejsze.
A starałam się wszystkie najzupełniej obiektywnie jej opisać, niczego nie sugerować.
Zapisałam ją na wybrane przez nią zajęcia. Taneczne i ruch rozwijający. Angielski i tak będzie - wszystkie dzieci na niego chodzą.
Dzieci są kompetentne. Jeśli damy im szansę, potrafią podjąć decyzję. I powinny mieć tę szansę. Stając przed wyborem, dostają możliwość analizowania sytuacji, doszukiwania się związków przyczynowo-skutkowych. Przez to ich postrzeganie staje się bardziej świadome. Podjęta przez nie decyzja nie musi okazać się słuszna. Ale jej konsekwencje będą dodatkowo wzbogacały - zostaną uwzględnione przy kolejnej okazji podejmowania decyzji.
Dzieci umieją słuchać, ich ciekawość świata powoduje, że zadają mnóstwo pytań, a odpowiedzi są dla nich ważne.
Ale dzieci mają też wiele do powiedzenia. I chcą być wysłuchane.
Z uwagą i zapałem.
My staramy się słuchać Mili. A ona jeszcze co jakiś czas potrafi nas zaskoczyć jakąś trafną uwagą czy spostrzeżeniem.
Zawsze uważałam, że nic tak nie wpływa na rozwój dziecka, jak rozmowa z nim. Rozmowa - nie przemawianie do niego. Na przemowy dziecko się zamyka, na rozmowy - jest zawsze otwarte.
ubrać się w koszulkę tatusia = świetna zabawa! |
czwartek, 3 października 2013
Chrupki kukurydziane
Ale to już było...
Owszem - Tutaj.
Ale postanowiłam jeszcze raz :-)
Tym razem kupiłam kolorowe. Na specjalne zamówienie zresztą, bo okazało się, że wcale nie są tak ogólnie dostępne, jak mi się wydawało. I niestety, nie są barwione naturalnie, tylko Ecośtam (ale na szczęście Mili smakowały tylko te naturalne).
Oprócz kolorowych kupiłam też zwykłe krótkie i długie proste pałki.
Wysypałam na miskę po trochu z każdej torby.
Potrzebna jeszcze miseczka z wodą.
I zaczęło się.... czy ja wiem co? Najbardziej pasuje mi "lepienie" :-)
Dwa ślimaczki - jeden mój, drugi Mili. I żółwik.
Mila zrobiła stonogę.
A potem samolot.
Początkowa koncepcja była inna, ale okazało się, że "człowiek" znakomicie lata :-)
Mi udał się kwiatek. Ocalał w całości, jako że prawie cały zrobiony z kolorowych, nielubianych, chrupek.
A wspólnie zmajstrowałyśmy lokomotywę.
Fajna zabawa.
Bez większych przygotowań i kosztów. Cała impreza kosztowała nas 6, 37 PLN, a nawet mniej, bo zużyłyśmy tylko połowę chrupek.
A w sklepach można aktualnie kupić coś takiego, jak klocki kukurydziane. Są to chrupki, ale nieco zmodyfikowane. Bardziej plastyczne, poza tym łatwiej kleją się do siebie. Sama nie używałam, ale obejrzałam kilka filmowych prezentacji i - choć początkowo nastawiona byłam zdecydowanie krytycznie - myślę, że dla nieco starszych dzieci może to być fajne. Ale trochę drogie.
My na razie pozostaniemy przy chrupkach.
Owszem - Tutaj.
Ale postanowiłam jeszcze raz :-)
Tym razem kupiłam kolorowe. Na specjalne zamówienie zresztą, bo okazało się, że wcale nie są tak ogólnie dostępne, jak mi się wydawało. I niestety, nie są barwione naturalnie, tylko Ecośtam (ale na szczęście Mili smakowały tylko te naturalne).
Oprócz kolorowych kupiłam też zwykłe krótkie i długie proste pałki.
Wysypałam na miskę po trochu z każdej torby.
Potrzebna jeszcze miseczka z wodą.
I zaczęło się.... czy ja wiem co? Najbardziej pasuje mi "lepienie" :-)
Dwa ślimaczki - jeden mój, drugi Mili. I żółwik.
Mila zrobiła stonogę.
A potem samolot.
Początkowa koncepcja była inna, ale okazało się, że "człowiek" znakomicie lata :-)
Mi udał się kwiatek. Ocalał w całości, jako że prawie cały zrobiony z kolorowych, nielubianych, chrupek.
A wspólnie zmajstrowałyśmy lokomotywę.
Fajna zabawa.
Bez większych przygotowań i kosztów. Cała impreza kosztowała nas 6, 37 PLN, a nawet mniej, bo zużyłyśmy tylko połowę chrupek.
A w sklepach można aktualnie kupić coś takiego, jak klocki kukurydziane. Są to chrupki, ale nieco zmodyfikowane. Bardziej plastyczne, poza tym łatwiej kleją się do siebie. Sama nie używałam, ale obejrzałam kilka filmowych prezentacji i - choć początkowo nastawiona byłam zdecydowanie krytycznie - myślę, że dla nieco starszych dzieci może to być fajne. Ale trochę drogie.
My na razie pozostaniemy przy chrupkach.